2019

Potencjał ciepła / performans

001
002
003
004
widoperformans luty 2019

Siedzę na polu w szaro-białym błękicie, w czarnej sukience, pode mną złota, ułożona w trójkąt materia, wyglądająca trochę jak góra, oddziela mnie od śniegu i lodu. Rozpinam sukienkę – otwieram tę cienką granicę między moim bezbronnym ciałem, a przeszywającym zimnem. Biorę do ręki lód, kładę go na piersi. Muszę wziąć głęboki oddech, czuję kłucie w klatce piersiowej, z ust unosi się para. Utrzymuję zbrylony śnieg takim gestem, jakbym trzymała przytulone do piersi dziecko. Spodziewałam, się że moje ciepło sprawi, iż lód w okamgnieniu się rozpłynie i strugi wody popłyną po mojej piersi. Tak się nie stało. Czuję się jak Królowa Śniegu z zamarzniętym sercem. Skóra robi się czerwona, ręka coraz bardziej nieruchoma, jakby sama zamarzała. Przez chwilę boję się, że już na zawsze przestanę ją czuć. Stan skupienia zmienia się powoli. To raczej ja przemarzam niż moje ciepło topi lód, on jednak powoli zaczyna topnieć, mięknąć, znikać – rozpływać się. Czas płynie inaczej – odmierzają go krople topiącego się na moim sercu lodu.

000
001
002
004
005
006
007
dokumentacja performans Zuzanna Jaroszewicz

Siedzę na miękkim materacu w czerwonym świetle żarówki grzewczej. Włączam elek-tryczną kuchenkę, na chwilę robi się ciemno – prąd wysadził korki, udaje się to opano-wać. Do wrocławskiej galerii MD_S zaczynają przychodzić goście, wszyscy mówią szep-tem. Mieszam drożdże z cukrem, ciepło mojej dłoni sprawia, że zaczynają pomału oży-wać, podnoszę ręce do góry, wprost pod ciepłe (dosłownie i w przenośni), czerwone świa-tło. Drożdże pączkują i rosną, ręce powoli opadają przyciągane siłą grawitacji, w końcu nie mam siły ich utrzymać, przekładam pączkujące drożdże do miski i zagniatam ciasto. Ciasto drożdżowe wyrabia się długo i z czułością, kiedy osiąga już odpowiednią konsystencję, rozpinam sukienkę i kładę masę na piersi, trzymając ją w analogiczny sposób jak wcześniej zlodowaciały śnieg. Do żarówki przypinam złoto-srebrny koc ratunkowy – powstaje grzewczy czerwony namiot. Siedzę w bezruchu, a ciasto pączkuje na mojej piersi, czuję spokój i coraz bardziej osłabiające mnie ciepło. Trwa to długo, ponad godzinę widzowie przychodzą i wychodzą, wszyscy mówią szeptem, jakby trwało jakieś nabożeń-stwo, albo w namiocie spało dziecko, którego nie można zbudzić. Ciasto w końcu podwaja swoją objętość i przychodzi czas na następny etap działania. Dzielę ciasto na małe kulki. Cześć z nich nadal rośnie na moim ciele, a część rozdaję osobom z publiczności, każdy, kto chce, swoim ciepłem „karmi” jednego małego pączka. Na koniec wydaję instrukcje, a widzowie zmieniają się we współtwórców i smażą pączki. Jemy je wspólnie, siedząc w ciepłym świetle żarówki.